Już dwa lata mijają, jak w Łubowicach, w gronie kilkudziesięciu uciekających z bombardowanej Ukrainy kobiet spotkałem jedną z Mariupola. Wtedy trwały tam jeszcze walki. Przybyła ona z dwójką dzieci, które chciała początkowo pod opieką szwagra wysłać w bezpieczne miejsce, aby sama pozostać w Mariupolu ze względu na rodzinę i dom. Starannie spakowane dzieci z ciężkim sercem odwiozła kilka kilometrów do szwagra, by tam je pożegnać. I tam też dotarła do niej wiadomość, że nie ma do czego wracać, bo kilkanaście minut po jej wyjeździe pocisk zrównał jej dom z ziemią. Wsiadła do samochodu szwagra i po kilku dniach z reklamówką w ręku dotarła na Śląsk. Uświadomiła sobie, że gdyby nie decyzja o wysłaniu dzieci, już żadne z nich by nie żyło. Dygotała, opowiadając swoją historię.
Kiedy rozmawialiśmy w Łubowicach, od tygodni nie miałem kontaktu z przewodniczącą Mniejszości Niemieckiej w Mariupolu. Urwał się kontakt mailowy i telefoniczny, a jedna z ostatnich wiadomości z tego miasta zawierała zdjęcia zniszczonej i wypalonej siedziby tamtejszej organizacji Niemców. Wtedy nikt nie wiedział, czy Irina żyje. Odnalazła się po wielu tygodniach w Pradze.
Kiedy przypominam sobie te pierwsze miesiące po ataku Rosji i tułające się rzesze Ukraińców, ale także solidarność z nimi, jaką okazaliśmy powszechnie, także jako Niemcy w Polsce, udzielając im schronienia w Łubowicach, to uświadamiam sobie, że wszyscy mimowolnie przyzwyczailiśmy się do wojny na wschodzie. Dlatego z radością, jako szansę na przebudzenie, powitałem Oscara, jaki w Los Angeles przyznano dokumentowi „20 dni w Mariupolu”. Jego twórca Mścisław Czernow na tym największym wydarzeniu filmowym świata, pełnym blichtru i ludzi sukcesu, powiedział o filmie, który dał mu sławę, że życzyłby sobie, by w ogóle tego filmu nie musiał nakręcić. Te słowa w świątyni filmowej fikcji są przypomnieniem, że tysiące kilometrów od USA dzieje się coś, co nie jest fikcją, co woła o zastanowienie nad siłą zniszczenia, jaką posługują się ludzie w imię panowania nad innymi.
I nurtuje mnie myśl, że gdyby wcześniej zrobiono wszystko, aby imperialne myślenie Rosji zawsze przegrywało politycznie, to być może nie byłoby tej wojny. Teraz dylemat świata polega na tym, żeby jak najszybciej zakończyć wojnę i hekatombę ofiar, ale tak, by agresor nie był wygranym, a zaatakowany ofiarą. Niestety, ta wojna, podobnie jak zagłada Gazy na oczach świata, zdaje się dowodzić, że polityków to przerasta, a autorytetów moralnych zabrakło.
Bernard Gaida